wtorek, 5 lutego 2008

gęsty

odpowiedź chybiła o dwa centymetry jak lód,
który zderzył się z szybą. przy dużej prędkości
łatwiej się zapomina choćby o przegotowanym mleku
i naderwanym kablu. w nocy wiało, a my na to
zamykaliśmy okna i śledziliśmy słowa.

bo co można jeszcze powiedzieć o rozwiązanych
butach, bałaganie w przejściu i śnie dziecka?

od pytań gęstnieje powietrze, ziemia nie zbliża.
wszystkie wyjścia są otwarte na oścież, czekają.

blizna nad okiem nie zmienia pola widzenia.

hibernacja

pusty słoik po zielonej, resztki suszu
wirują na dnie. wsypujesz w garść, mierzysz.

za chwilę coś to pochłonie - zamknie
niewidzialną obręczą. będziesz wiedzieć:
można znikać bez zapowiedzi, rozpatrywania
na wszystkie strony wody. w rzekach, ziemi,
ciele; trzymasz je dla mnie
napoczęte jak świeży owoc - sprawdzam,
czy smakuje, czy odłożyć, przeczekać.


będzie padał najcieplejszy śnieg w roku.
jutro. zaczniesz.

pierwszy

siostrze


były siostrami na specjalne okazje, gdy burze
i gromy przetaczały zbrojenia. nad lasem
jak nad głęboką misą, mężczyzna przenosił góry
i zarzucał garści. nasiona, piasek, ściółka;

nie usypiesz z tego chleba, codziennego
snu i pór roku. urodzą się
wilki. dziecko, owinięte w ręcznik

niesione przez kuchnię - spójrz, to twój ocean
niespokojny, czeka cię rejs. głębiej
zostaną skrawki uścisków i tembr głosu
sprzed ery wysokich drabin, pękniętych żeber.


teraz masz czas. scalanie imion i sprawdzanie
szalup. nie oglądaj się za siebie.

wiersz z dedykacją

dla Justyny


to jest stare okno, spójrz, tam
jest nisza, miejsce na wspomnienia.



poukładać talerze, zastawy
pochować w kartony. złożyć
siebie i wepchnąć za zasłonę.

zburzyli bastylię, a ty w kącie
przypominasz słowa pacierza
odmawianego na palcach przez
dziecko. zaplącz, wstań.

masz za sobą armię zapałek
i mur. przez kruche szkło
zagląda znów scalony świt.

wsteczny

z roku na rok szybciej. kruszy się zima
i dłonie marzną bardziej konwencjonalnie:
zalążek chłodu rozwarstwia płaty skóry,
wgryza się, szczypie. jak pierwsza biel
wtłoczona pod powieki. a przecież, dopiero
byliśmy

w jesieni, jak w niemym filmie. rozregulowane
niebo wyświetlało deszcze tworząc enklawy
milczenia. parasole oswajały dłonie
spychając nadzieję w głąb rękawa - pod splotem
słonecznym dzieliła wątpliwości na pół.
bo przecież istnieje

dowód. zagięta kartka z wyblakłym świtem sprzed lat
- świadek rozsypanych słów, pokątnie
zgarniętych dębowymi patykami. wetknięta
w encyklopedię czeka



na ostatnie objawy
dorosłości.

tryptyk

I
jutro wyprowadzamy kuchenny stół do garażu.
rozstania nie są łatwe

po wyszczerbionym blacie przetacza się zapach
pomarańczy na wzór których dzieliłam zalegające
w płucach obrazy składane na cztery,
ciężar drewnianych korali smakujących nasze szyje,
opakowanie po herbatnikach rozdarte
w pół słowa jak plany pięcioletnie

zapadnie ostatnia klamka rozdzieli
przestrzeń na osobne płaty scenografii
z nowymi rolami i inną wizją kuchni

odpowiada ci przeciąg. hoduję go stopą
uparcie wciskając ją między drzwi, które
dawno podzieliły rzekę. drugi raz do niej

nie wejdziemy.


II
rozstania nie są łatwe.
stół od wczoraj mieszka w garażu, oswaja
kurz. rozebraliśmy go na detale, nazwy,
zakręty. straszył ciszą i pajęczynami - tak szybko
uciekły w kąty kiepscy tłumacze

pożegnań. bo ile mogą niebieskie pocztówki? donoszą, że
na zachodzie wciąż te same reguły. Avenue de Lovendal pachnie
deszczem, siwą wieżą Eifflela, osieroconymi kasztanami dryfującymi
przy krawędziach chodników.

trzeci rok z gracją przymierzasz miasto. sprawdzasz,
czy do twarzy ci z przystankiem metra, krzywą zielenią,
zagubionymi turystami. wcinasz się w ich płynność, wtłaczasz głos
w morze szmerów i zakłóceń. rozdzielają nas

szyby. za nimi ubierasz horyzont
w obce dźwięki, które dawno zapuściły
korzenie w twoim słowniku. bo co dziś
dla ciebie znaczą proste słowa:
gitara, kuchnia, ławka?


III

ostatni moment, by zebrać odciski
z wypłowiałych ubrań, zachować
zlepek rozmów zapadających
w kałuże zeszłorocznego lipca.

kompas, przyswojenie drogi powrotnej.
tam herbata podtrzymuje ciepło,
krawędzie strun wspominają połamane paznokcie
i udawanie, że potrafimy dzielić się

powietrzem. powyżej tysiąca kilometrów
rozrzedzone wspomnienia mnożą się
na włókna i tkanki. mogę je zważyć
i zmierzyć, zbadać
każdy poziom emocji.


zespolenie nastąpi latem. znów
będziemy jak stół zameldowany w garażu,
oswobodzony ze splotów, pogryziony zębem czasu.
nie poskładam go w żaden album, miraż, obiecującą
przyszłość. rozgościły się w nim korniki.

i on sam, dawno wyszedł z formy trzaskając drzwiami.

z cyklu staroci i początków pisania

***
dwa końce, których nie sposób powiązać.

wszelkie próby grożą bessą. mówili o tym wczoraj,
więc pora na wstępne złożenie broni,
negocjacje, zapiski na murach.

i znów: cisza w niepewnych sytuacjach,
które są jak liny. stąpanie wróży ból;
rozchodzą się w splotach, ślady

na śniegu. pozostały przeciwne kierunki
i zdania. pociągi znaczą trop.

tak samo gasną żarówki.


***
wróciłam do starych przyzwyczajeń

nie, nie wystawiam na noc drewnianych dzwonków za okno
nie cukruję herbaty dwiema łyżeczkami
-nadal pijemy gorzką

wieczorem nie zapalam żarówek
wolę badać anatomię księżyca
łykając dym chybotliwych płomieni świec
imitujących zapach kawy
-łatwiej wtedy bawić się w chowanego
koc najlepszą kryjówką


lubię te rytuały.
i świadomość, że znów przyzwyczaiłam się
do Ciebie. obok.


***
obojętniejesz do wewnątrz od kiedy przestałeś czytać
sny Ci się buntują, bo zielone tabletki
ale ja mam przestrzeń

wychodzisz frontowym oknem piąty raz od wczoraj.
drzwi się znudziły nie ten kolor kształt
faktura jak odciski dwutlenku węgla na moim
talerzu. przekrzyw mi horyzont, bo już mi się zdajesz


kupisz mi ładną doniczkę
pustą. bo oszczędzamy jak wszyscy
nawet na sobie